Wywiad przeprowadzili:
Anna Warzecha
Cezary Karpowicz
Fotografia:
Karolina Liszewska
Dnia:
29.11.2009
Czesława Pręda urodziła się na Ukrainie. W czasie wojny jej ojciec przebywał w Niemczech. Po wojnie musiała wyjechać ze swoją rodziną z Ukrainy. Wyruszyli z Tarnopola. Najpierw zatrzymali się w Zamościu, potem w Świebodzinie. Już w Wielkopolsce w wieku 17 lat wyszła za mąż. Z mężem i całą rodziną w 1953 roku przeniosła się do Gdańska, dostali przydziałowe mieszkanie na ul. Piwnej, mąż i ojciec zaczęli pracę w stoczni.
Fragmenty wywiadu:
"Miesiąc czasu jechaliśmy do Zamościa. (...) Bez wody. To znaczy, jak pociąg stał, to się kąpało i było zimno. Jak wagony jechały, to te metalowe, to wszystko było białe, zaszronione, myśmy tam jechali wszyscy przytuleni i właśnie wszyscy razem. Nie znaliśmy się, bo jak kto wpadał, jak kto się dostał do tego wagonu, to jechał. I przyjechaliśmy do Zamościa, w Zamościu nam kazali wysiąść z wagonów i była, to jest zima jeszcze mroźna. Nas dzieci dali do szkoły (...), cementowa taka szkoła, spaliśmy tam chyba ze dwa dni w tej szkole dzieci, a rodzice szukali jakiegoś jedzenia..."
"(...)9 maja dopiero się skończyła wojna. Myśmy byli w tym Świebodzinie wyrzuceni na bruk. Już ciepło, ładnie było. No, pusto, goło i chłodno, no i trzeba jakoś zacząć życie. I miasto zupełnie było bezludne, nie widzieliśmy ludzi w każdym razie. Ani wojska, ani ludzi. Wojsko pojechało, wysiedli z pociągu, wyrzucili czołgi, pojechali sobie gdzieś w siną dal. A nas tak biedaków zostawili ..."
-A zabrała Pani jakieś pamiątki z Tarnopola? Czy tylko ubrania?
"Jakie tam można było....[zabrać] w Tarnopolu. ... banderowcy nas gonili. (...) No to się uciekało bez niczego z domu, a oni co chcieli, to zabierali. Po prostu już nic nie zostawało. Wtedy jakieś ciuchy mama poszyła, walonki takie szyte. Teraz wam trudno pomyśleć, jakie to było. I proszę panią, poubierała nas w jakieś kożuszki, w jakieś czegoś, bo tą zimę, żebyśmy przeżyli tam. ... Myśmy mieszkali na takim końcu, końcu osiedla takiego. I banderowcy przychodzili do nas i chcieli pomordować. Przyszło w nocy czterech facetów, a dom parterowy był, taki duży dom. I pod okno... Chcieli wejść do nas do domu. (...) I zamaskowani byli, coś mili szmatki, czy coś. Trudno było powiedzieć. I trzech koniecznie chciało nas zamordować, pomordować. A ten jeden ze trzy godziny próbował... Rozmowa pod oknem. Też ich wszystkich rozmów nie potrafię skojarzyć, bo dzieci mama powpychała gdzieś w kąty. I ten jeden człowiek nie pozwolił im. Po prostu walczył o nas i pojechali [łamie się jej głos]. Wsiedli na konie, na sanie i pojechali. Później mama mówi: wiecie co.... jeszcze sąsiadka Ukrainka przyszła i mówi: słuchaj Wikciu, ja nie chcę was tu widzieć pomordowanych, uciekajcie. A ja do siebie nie mogę przyjść, bo nas pomordują. I myśmy wyjechali w głąb miasta. Myśmy byli tak na uboczu, no i szukaliśmy transport. No i był taki wagon, gdzie było, gdzie się jechało po prostu, żeby już tam usunąć się stamtąd, bo już nie było wyjścia."
"Mama mi upiekła takie placki. Napiekła trochę, dostała jakiejś mąki i piekła takie placki, to bardzo dobre było. Jak bym nie wiem, kto by to teraz przełknął. To było bardzo dobre [śmiech] Suszyła, miała taki worek tych placków i dawała nam te placki. Mieliśmy wodę i tak się jechało."
Przeczyaj całość: