Wywiad przeprowadzili:
Magdalena Szymczak
Aleksandra Butrymowicz
Rozmówczyni jest córką repatrianta. Jej ojciec urodził się w Nowowilejce, w wieku pięćdziesięciu lat przyjechał do Gdańska wraz z matką i siostrami (pełnił rolę opiekuna rodziny). Tu poznał żonę i założył rodzinę. Pracował jako cieśla, wraz z rodziną zajął mieszkanie na Oruni.
Fragmenty wywiadu:
"Przyszli wieczorem, zapukali i było jedno – albo państwo jedziecie do Polski wyjazd, albo na Syberię. Jeżeli do godziny dziesiątej będą na dworcu – pojadą do Polski, jeżeli nie dadzą rady z całym dobytkiem. Cały dobytek to były trzy krowy, jakieś konie, jakieś świnie. Powiedziano, że to wszystko może zabrać, ponieważ ojciec mieszkał w Nowowilejce, tam również brat jego mieszkał i również mieszkała tam siostra mężatka. Jedna i druga, która już ta siostra miała... Jedna siostra miała córkę, druga... Brat miał syna. W jednym wagonie jechali całą rodzoną, szesnaście osób. Nie z końmi, nie z krowami, bo się okazało na dworcu, mimo że dostali kwity, że jadą z dobytkiem, to im inwentarz cały zabrano. Mogli tylko wziąć przedmioty, kufry, nie kufry, rzeczy osobiste. Zwierząt nie dano."
"Znaczy się, oni się wszyscy bali. Bardzo się bali, bo w zasadzie oni nie byli pewni, czy faktycznie jadą do Polski. To nie jest tak jak się teraz mówi – o dostaliśmy się, jedziemy do Polski. Oni się cały czas bali, gdzie zostaną wywiezieni. Że gdzieś indziej. Że może do Polski, ale to będzie coś takiego, jak też Syberia, jakieś więzienia, jakieś lagry. Bo już się niestety o tym mówiło, że wywożono ludzi, którzy nie wracali. Ludzie nie wracali. Więc oni też jechali z takim przeświadczeniem i takim dla nich też było denerwujące to, w napięciu, że ten inwentarz im żywy zabrano. W czasie tej drogi to było straszne, bo to był marzec, natomiast to była jeszcze zima. Przystanki tylko, więc w tych wagonach się załatwiano [ścisza głos]. Robiono całą toaletę. Bo zwierzęta by się wtedy przydały, chociaż po to, żeby było ciepło. Było zimno, więc co mieli, to wkładali na siebie, ogrzewali się. Właśnie oni byli w tej dobrej sytuacji, bo to była rodzina. Jak to się mówi, mogli się do kupy tam położyć w kącie, przykryć się, jeden drugiego grzał."
"Dwa tygodnie. Zimową porą. Mówili, że to chyba były najdłuższe dwa tygodnie, jakie mój ojciec pamięta, no bo wciąż co się drzwi otwierały tego wagonu, czy jakaś stacja i wiadomo było, czy nie przyjdą Niemcy, czy nie przyjdą Ruski, czy ich nie rozstrzelają, czy ich gdzieś nie... Ta niepewność całą drogę im towarzyszyła. Nawet jak tu wysiadali na Oruni, to też dopiero jak im tam powiedziano, że teraz mają wysiadać, tutaj zajmować po tych Niemcach mieszkania, gdzie kto znajdzie, no to jakby trochę strach, obce miasto, obcy ludzie. Pracy nie ma, pieniędzy nie ma. "
"Chodzili od drzwi do drzwi. Rodzina została z tymi tobołkami na dworcu, jakby, a reszta chodziła i szukała. Od drzwi do drzwi chodzili. Bo wiedzieli, że gdzieś są mieszkania wolne. Tylko trzeba teraz znaleźć. Więc pierwsze, co znaleźli to właśnie na Dworcowej. To cała rodziną tam weszli, no to szesnaście osób. No, to proszę sobie wyobrazić, do dwóch pokoików jakichśtam małych, czterdziestometrowych. Ale zadowoleni, że dach nad głową mają, jakiś ten dobytek można złożyć, nikt już im nie weźmie. No, jest gdzieś się tam po prostu przenocować, no dach nad głową, tak. No, ale z drugiej strony niepewność, czy ktoś nie przyjdzie i ich nie wygoni. Bo taką ewentualność też brano pod uwagę."
Przeczytaj całość: